wtorek, 12 grudnia 2017

Wmordewind i inne uroki grudnia

Bieganie za dnia odpuściłam, bo wieje, bo praca, bo kurier... Wieczorem pobiegam - cisza, spokój, a i wiatr pewnie osłabnie... tia... Najpierw, żeby w ogóle wyjść z domu, musiałam stoczyć wieczorną walkę z potomstwem, które przeczuwając, że matka ma ochotę na czas dla siebie stawiało stanowczy opór przed pójściem spać 😈 No! Po jakiejś godzinie, u dzieci w końcu cisza, jest 21, idę!

W planie jeden z małych kroków na drodze do tego dużego, także tylko 7 km, więc biorę psa, powinna dać radę 😏 Pierwszy kilometr - wiatr w plecy, pies ciągnie, nogi niosą same. Do czasu... Po tym pierwszym kilometrze skręcam w lewo... jak mi w tym momencie przywaliło! Ten wiatr co to mnie pchał, to mi teraz z ukosa w twarz wieje, do tego padać zaczęło... Kolejne 3 kilometry czuję się w sumie trochę jak w spa, bo ten deszcz uderzający w moją twarz z siłą wiejącego wiatru, daje uczucie jak jakiś mało przyjemny zabieg kosmetyczny 💆

5ty kilometr dał nam trochę luzu, bo znowu z wiatrem, ale 6ty i 7my to znowu walka, do tego psu kończą się baterie i role się odwracają - teraz ja ciągnę psa... przynajmniej padać przestało.

Tak, tam w tym lustrze to ja, pies też tam jest :)

Na koniec przestroga - nie używajcie w zimie maści chłodzących! Po dotarciu do domu nogi miałam ciężkie jak głazy, leżenie pod ścianą z nogami w górze nie pomogło, więc postanowiłam poratować się maścią chłodzącą... Fakt, nogi zrobiły się lżejsze i tu odczułam zdecydowaną ulgę, ale zrobiło mi się najzwyczajniej w świecie zimno! Siedziałam zwinięta w kłębek pod kocem i nijak nie mogłam się ogrzać 😂

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz