poniedziałek, 27 marca 2017

Dzień po...

Obawiałam się tego dnia prawie w tym samym stopniu co samego półmaratonu. Dzień po… emocje robią powoli miejsce odczuciom stricte cielesnym. A tu niespodzianka! Nic nie boli, nic nie strzyka, ani pół zakwasu.

Ku mojemu zdziwieniu bolesności nie odczuwałam żadnych, ale czułam się bardzo zmęczona. Mimo dobrego snu, organizm informował mnie jednak, że dostał nieźle w kość dzień wcześniej i potrzebuje odpoczynku. Dałam mu go, dzień spędziłam raczej na siedząco i rozważałam…

Co dalej?

Kilka startów na ten rok mam już zaplanowanych, ale potrzebuję czegoś więcej.

Jakiegoś celu, projektu, do którego będę mogła powoli dążyć…

Przecież kolejny półmaraton nie da mi już aż takiego zastrzyku emocji…

Maraton?

To dopiero muszą być wrażenia na mecie!

niedziela, 26 marca 2017

PKO Poznań Półmaraton

Oto jest! Po tygodniach przygotowań nadszedł dzień mojego półmaratońskiego debiutu. Czy się stresuję? No raczej!

Do Poznania zawitałam dzień wcześniej, żeby na spokojnie odebrać pakiet i się wyspać. Chociaż z tym drugim to mi do końca nie wyszło… Emocje nie dopuszczały zmęczenia do głosu, a wtórował im lęk związany ze zmianą czasu – czy aby na pewno nie pomylę godziny startu? Całość doprawiona była wyrzutami sumienia po zapłakanym telefonie córy – „mama, ja bym chciała, żebyś tu była… tak bardzo za Tobą tęsknię”… Demony w głowie uciszyłam grubo po północy. Sen nie dość, że krótki to jeszcze z wizjami spóźnienia na start na skutek zagubienia drogi oraz pomylenia trasy już podczas samego startu. Kto kiedykolwiek startował ten wie o czym piszę 💤


Budzika nie przespałam, czasu mam dość. Śniadanie o 7 i ruszam do „miasteczka biegowego”. Jeszcze tylko depozyt i pora ustawić się w swojej strefie startowej. Pogoda idealna – około 10 stopni, słońce i brak wiatru. Czekając na wystrzał startera pojawia się problem – wypita woda domaga się swych praw… Do startu 10 minut, a do toalet taka kolejka, że mam obawy przed skorzystaniem. Obieram więc strategię – pierwsze TOITOIe na trasie są moje, w rezultacie na pierwszych 5km mój pęcherz zazdrości każdemu jednemu męskiemu biegaczowi zbaczającemu w krzaki. Jest i on! 5-ty kilometr, a wraz z nim pierwszy punkt odżywczo – higieniczny i upragniona ulga. No! Czas skupić głowę na bieganiu.

2 km dalej pewien biegacz odbiera telefon i spokojnym głosem, jakby nigdy nic rzecze „Stary, słuchaj półmaraton właśnie biegnę, zadzwonię później” 😄

Kilometry mijają jakoś same – 8, 9, 10… 11-ego się lękam – słynny, znienawidzony podbieg na Hetmańskiej, demonicznie wręcz przedstawiany w „Internetach”, ponoć najgorszy moment trasy… 12, 13 km, to już? Gdzie ten straszny podbieg? To pewnie zasługa tego banana przyjętego tuż przed początkiem tego odcinka 😎

15, 16.. i znowu obawa przed 17-18-tym km – czas słynnej półmaratonowej ściany. Ale jak? Gdzie? Kiedy? Co powinnam czuć? To już? Chyba tak… ktoś siedzi na krawężnika, kimś zajmują się sanitariusze, inny przechodzi do marszu, a ja? Biegnę! Mało tego - przyspieszam!

Ostatnie 2 km były magiczne! Nagle uświadomiłam sobie, że nie tylko dobiegnę i pierwszy raz w życiu pokonam dystans 21 km, ale zrobię to we wcale niezłym czasie. Świadomość ta zaburzyła mój oddech, nagromadzenie emocji znalazło ujście we łzach, ale nadal przyspieszałam. Ostatni kilometr był najszybszym na całej trasie. Do tego fantastycznie przygotowana Grunwaldzka, głośniki, muzyka, doping, biegłam jak w transie.


Jest i meta, zlokalizowana w hali targowej - ciemno, dym, światła, pomarańczowy dywan i koniec! Zrobiłam to! Emocje sprawiły, że na finiszu wyglądałam wprost przeciwnie do tego jak się czułam, ale zdecydowanie to jest ten moment, dla którego biegam – satysfakcja odczuwalna na mecie, związana z tym euforia i poczucie „zajebizmu własnego” warte są każdego wyrzeczenia po drodze.