Oto jest! Po tygodniach przygotowań nadszedł dzień mojego
półmaratońskiego debiutu. Czy się stresuję? No raczej!
Do Poznania zawitałam dzień wcześniej, żeby na spokojnie
odebrać pakiet i się wyspać. Chociaż z tym drugim to mi do końca nie wyszło…
Emocje nie dopuszczały zmęczenia do głosu, a wtórował im lęk związany ze zmianą
czasu – czy aby na pewno nie pomylę godziny startu? Całość doprawiona była
wyrzutami sumienia po zapłakanym telefonie córy – „mama, ja bym chciała, żebyś
tu była… tak bardzo za Tobą tęsknię”… Demony w głowie uciszyłam grubo po
północy. Sen nie dość, że krótki to jeszcze z wizjami spóźnienia na start na
skutek zagubienia drogi oraz pomylenia trasy już podczas samego startu. Kto
kiedykolwiek startował ten wie o czym piszę 💤
Budzika nie przespałam, czasu mam dość. Śniadanie o 7 i
ruszam do „miasteczka biegowego”. Jeszcze tylko depozyt i pora ustawić się w
swojej strefie startowej. Pogoda idealna – około 10 stopni, słońce i brak
wiatru. Czekając na wystrzał startera pojawia się problem – wypita woda domaga
się swych praw… Do startu 10 minut, a do toalet taka kolejka, że mam obawy
przed skorzystaniem. Obieram więc strategię – pierwsze TOITOIe na trasie są
moje, w rezultacie na pierwszych 5km mój pęcherz zazdrości każdemu jednemu
męskiemu biegaczowi zbaczającemu w krzaki. Jest i on! 5-ty kilometr, a wraz z
nim pierwszy punkt odżywczo – higieniczny i upragniona ulga. No! Czas skupić
głowę na bieganiu.
2 km dalej pewien biegacz odbiera telefon i spokojnym
głosem, jakby nigdy nic rzecze „Stary, słuchaj półmaraton właśnie biegnę,
zadzwonię później” 😄
Kilometry mijają jakoś same – 8, 9, 10… 11-ego się lękam –
słynny, znienawidzony podbieg na Hetmańskiej, demonicznie wręcz przedstawiany w
„Internetach”, ponoć najgorszy moment trasy… 12, 13 km, to już? Gdzie ten
straszny podbieg? To pewnie zasługa tego banana przyjętego tuż przed początkiem
tego odcinka 😎
15, 16.. i znowu obawa przed 17-18-tym km – czas słynnej
półmaratonowej ściany. Ale jak? Gdzie? Kiedy? Co powinnam czuć? To już? Chyba
tak… ktoś siedzi na krawężnika, kimś zajmują się sanitariusze, inny przechodzi
do marszu, a ja? Biegnę! Mało tego - przyspieszam!
Ostatnie 2 km były magiczne! Nagle uświadomiłam sobie, że
nie tylko dobiegnę i pierwszy raz w życiu pokonam dystans 21 km, ale zrobię to
we wcale niezłym czasie. Świadomość ta zaburzyła mój oddech, nagromadzenie
emocji znalazło ujście we łzach, ale nadal przyspieszałam. Ostatni kilometr był
najszybszym na całej trasie. Do tego fantastycznie przygotowana Grunwaldzka,
głośniki, muzyka, doping, biegłam jak w transie.
Jest i meta, zlokalizowana w hali targowej - ciemno, dym,
światła, pomarańczowy dywan i koniec! Zrobiłam to! Emocje sprawiły, że na
finiszu wyglądałam wprost przeciwnie do tego jak się czułam, ale zdecydowanie
to jest ten moment, dla którego biegam – satysfakcja odczuwalna na mecie,
związana z tym euforia i poczucie „zajebizmu własnego” warte są każdego
wyrzeczenia po drodze.