niedziela, 21 stycznia 2018

Jakoś tak bylejako...

Z racji siedzenia z trzylatkiem w domu, czas długiego wybiegania przypadł na sobotni poranek. Biłam się z myślami, czy iść w teren, czy może jednak bieżnia? Aura na zewnątrz o godzinie 7:30 nie zachęcała, jakoś tak szaro, buro i ponuro. Chodniki śliskie, to do miasta lepiej nie biec.. no i smogiem straszą, a po nocy grzewczej to powietrze pewnie gęste... no to może las? No ale tam błoto, śnieg, koleiny... jakoś nastroju na to nie mam...

Tak więc bieżnia! Torba, kluczyki i lecę!

Zaczęło się nawet nieźle, siłka pusta, audiobook leci, dam radę 15! Ale po kilkunastu minutach na dworze zaczęło wychodzić słońce, a i chodniki jakby odtajały... Co mnie podkusiło, żeby jednak wybrać bieżnię?! No ale już tu jestem, nie przerwę przecież...

5km... 5,5km... 5,6km... MATKO!!! Czemu to się tak ciągnie?! Kiedy skończę?! Nie zakończę przecież długiego wybiegania na jednocyfrowej liczbie!! Mięło 40 minut, a ja mam wrażenie, jakbym już wieczność całą tymi nogami w miejscu przebierała... 9km... 9,5km... 9,9km.. jest 10!!! No to jeszcze 0,3, żeby nie było i wyłączam maszynę...



To zdecydowanie nie był mój dzień... to zdecydowanie nie jest mój styczeń 😭 Z tego wszystkiego nawet o fotce zapomniałam 😂 Tylko 11 zł do skarbonki, ale z pomocą innych dobrych dusz 10% ustawionego celu już osiągnęłam 😍
 
Obiecuję, że kilometraż poprawię. Od poniedziałku dziecię wraca w końcu do przedszkola! 😁 Do tego biegowa znajoma weszła mi na ambicję weekendowym kilometrażem, a ciotka dowiadując się o terminie maratonu, zdziwionym głosem zapytała, czy zdążę się przygotować... także tego, spinam pośladki i od poniedziałku OGIEŃ!! 😈

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz